sobota, 16 października 2010

Po co?

Człowiek rodzi się, żyje kilkadziesiąt lat, gdy nic złego nie wydarzy się po drodze i umiera. Po co?


Gdyby chodziło tylko o te kilkadziesiąt lat wcale by mi się nie chciało chodzić do szkoły, starać się, zabiegać, poznawać ludzi i mimo bólu i trudności budować z nimi relacje. A już na pewno nie chciałoby mi się pracować. I wstawać rano. I stresować się i płakać. Ani balować i "korzystać" z życia. Bo po co?


Przez całe gimnazjum i liceum otwierałam oczy o poranku i myślałam nieustępliwe: po co? Nie znajdowałam odpowiedzi ani w powodzeniach, ani w marzeniach, ani w miłych słowach, ani w szczęściu rodzinnym. Bo nawet jeśli życie jest sielanką, to właściwie po co to wszystko. Czy to nie za mało dla nas, myślących ludzi, sukces osiągać dla samego sukcesu lub dla większego celu, który, gdy osiągniemy, także będzie zbyć błahy?


Po co się męczyć z rachunkami, ratami, bólem głowy, chorobą. To za mało dla tych kilkudziesięciu lat. Bez sensu.


Siedziałam na kanapie w dawnym mieszkaniu na Wallenroda. Skulona w kłębek zanosiłam się płaczem. Kolejny zawód, jeszcze większy bezsens. I jedno wykrzyczane i pełne żalu: zrób coś, ja już nic nie chcę!


Następnego dnia obudziłam się i... chciało mi się. Wstać i dbać o kogoś, o siebie, o coś. Nic się niby nie zmieniło. Fakty pozostały te same. Czas się nie cofnął i nie byłam mądrzejsza. Ale ta nadzieja i pewność, że jest wieczność, że tutaj pracować mam na Prawdę. Być Jego rękoma. Inna historia jak z tego się wywiązuję teraz. Ale chcę pamiętać jak to kiedyś było. Ta nadzieja. Znów chcę ją odnaleźć między cierniami dni, między ostami życia. Odszukać rozsypane ziarna.

niedziela, 10 października 2010

Wystarczyło jedno spotkanie

Proste potrzeby przysłaniają cele. Chce mi się jeść i spać, znaleźć czas potrzebuję na chwilę oddechu. I tyle mieć pieniędzy, by starczyło na wizytę u lekarza. Było też by miło zadbać o swoją starość. Tak, już teraz. I kupić książkę, która krzyczy, aby ją przeczytać. A co, jeśli chcąc tego wszystkiego muszę zrezygnować z marzeń? Na dodatek nie moich tylko, lecz naszych?

Podobno pieniądz nie powinien przysłonić nam tego, co jest przed nami. Podobno decyzja o przyszłości nie powinna być podejmowana na podstawie korzyści, które płyną tu i teraz, ale kiedyś odbiją się echem. Podobno nie warto za cenę chleba rezygnować z wyśnionej bajki. A swoją krętą drogą, bajki nie polegają na bajecznym życiu. Bajki to burzliwe opowieści o ciężkiej pracy i wyrzeczeniach. A gdy w nich grasz masz pewność, że jesteś na właściwym miejscu.

Jak bardzo można utracić siebie, gdy napiera na ciebie tłum nieznanych ludzi, którzy codziennie czegoś chcą. Na już, na teraz. A ty przecież potrzebujesz pomyśleć, znaleźć wlaściwy kąt patrzenia, a przy tym jeszcze komuś pomóc, do kogoś przemówić, żeby Ktoś inny mogł zostawić cząstkę siebie.

Powiedzmy, że uczę się rozpoznawać to, co jest ważne. Spośród słów nadmiaru wybierać te, które rzeczywiście mogą kogoś zainteresować. A potem milczeć, by inni mogli mówić. Już jakby traciłam równowagę i nie starczało mi sił, by powstrzymać łzy. A jednak to jedno proste spotkanie z A. P. o czymś mi przypomniało. Przecież warto dla tego jednego zdania: we właściwej bajce gram zaplanowaną od lat rolę.


Czułe miejsce (Bosa 2005)
(muzyka Anna Maria Jopek słowa Marcin Kydryński)

Aby zwolnić puls,
Aby rozprostować myśli,
Aby znaleźć lek na lęk,
Zniknę pośród pól i zanurzę cała w ciszy
Ona ma zbawienny dźwięk.
I tylko tu, gdzie każde źdźbło trawy ma swoje czułe miejsce,
Skleić się da życie, co pękło na pół.

Dotykanie drzew i spierzchnięta kora w dłoni
Szept paproci, bajki z mchu…
W deszczu poczuć chcę wonną wilgoć sierści koni,
Ciemny zapach sennych krów.
I tylko tu, gdzie każde źdźbło trawy ma swoje czułe miejsce,
Skleić się da życie, co pękło na pół.

Siwiejące tło pory zmierzchu w pełni lata,
W piasku ślady bosych stóp.
I choć moje życie to wieczna zgoda na utratę
Chcę na chwilę zostać tu…

Bo tylko tu gdzie każde źdźbło trawy ma swoje czułe miejsce
Skleić się da życie, co pękło na pół

czwartek, 16 września 2010

Góry i doliny

Nie było dobrze.

Egoizm to nie tylko patrzenie w lustro z zachwytem, dbanie o swoje potrzeby, niedostrzeganie tego, że znajomy jest smutny i chce się wygadać, brak robienia tego, co byłoby dobre dla innych, ale dla mnie jest niewygodne. Bo mam swoje plany. I swoje potrzeby! Chyba mam prawo do urządzenia swojego mieszkania i chwili oddechu po wielu godzinach spędzonych w pracy?! Chyba mam prawo do odrobiny prywatności, do płaczu, gdy jest źle. Chyba mogę sobie pozwolić na gorącą kąpiel i poczytanie książki. W końcu to moje święte prawo, żeby zadbać o siebie. To moje święte prawo... spędzić wieczór użalając się nad sobą. Nie zarabiam tyle, ile mi potrzeba i znów jest kolejny rachunek do zapłaty. A właściwie to nikt o mnie nie pamięta. Nikt nie zadzwonił, żeby wyjść dziś wieczorem. I co ja właściwie sensownego robię? Nic. Właściwie to nic. Na dodatek jestem gruba. No i brzydka. Nie umiem też powiedzieć nic mądrego. Tak... wszystko jest bez sensu.

Bo egoizm to skupienie na sobie uwagi siebie samego. Czy zachwyt temu towarzyszy, czy łzy. Na to samo wychodzi. Egoizm.

A można przecież... przenieść ciężar uwagi z siebie na innych. Zapytać co słychać. Zaprosić na obiad. Raz jeden nie opowiadać o sobie, gdy spotykamy się z przyjacielem. Czy on wciąż o sobie opowiada? Niech mówi. Patrz na siebie. Jak mogę nie reagować? Wymówka. Patrz na siebie. Zacznij od siebie.

Moje życie to ciągłe wzloty i upadki. Góry, na których świeci słońce i doliny, w których panuje mrok i wilgoć. I to na górze, i to w dole jest niezbędne do wzrostu, do poszerzania palików swojego namiotu, do stawania się podobnym do Jezusa. Czy jeszcze o tym pamiętamy, żeby stawać się do Niego podobnymi? Żeby go naśladować?

Życie człowieka to ciągłe wzloty i upadki. Potrzebne góry i potrzebne doliny.

Gdy wychodzę z doliny za każdym razem mam wrażenie, że to koniec. Że bezpowrotnie straciłam to, o co tyle walczyłam wcześniej. To jedno z ostatnich kłamstw diabła. Chwyta się wszystkiego, żeby nas zatrzymać. Wie, że za chwilę kolejna góra, a tam siła i pełnia. A tam błogosławieństwo i wywyższanie Boga.

Za każdym razem mam wrażenie, że wypadły mi z rąk wszystkie obietnice. I za każdym razem chwilę później przekonuję się, że zrobiłam milowy krok w swoim chodzeniu z Bogiem. I jestem absolutnie pewna, że nie dzięki mojej sile ani dzięki moim zdolnościom, lecz dzięki Jego łasce to się stało.

Nie było dobrze. Ale to tylko pozór. „Ile razy należy się topić, żeby nauczyć się chodzić po wodzie?” R.S.

piątek, 10 września 2010

Niczego nie brakuje

Kiedy używa się słów w sposób bardzo przemyślany, szyjąc z nich ubranie takie, by się podobało większości, zaczyna brakować polotu. Zastanawiam się nad każdym słowem i patrzę, czy na pewno pasuje tu, gdzie akurat je umieściłam. Koniec z oceanem spokoju. Koniec z wilgocią i chłodem ziemi w mazowieckich lasach. Koniec z upałem Lizbony i szumem fontanny, który wyrasta między jedną a drugą gadatliwą ulicą Rzymu. Na chwilę koniec. Bo czy uciekniemy od tego, co nam drogie?

Zawsze w końcu przyjdzie taki moment, kiedy stanę nad potokiem słów i nie będę mogła wytrzymać tych emocji, które idą za trafnością spostrzeżeń autora. Zawsze w końcu znajdę takie miejsce, które kochałam od zawsze, choć nie znałam go nigdy wcześniej. Miejsce, którego nie sposób ominąć w późniejszych wspomnieniach. Miejsce, gdzie nie sposób nie powrócić po latach.

Czy to możliwe by dłoń gładziła myśli? Czy to możliwe, by myśli rozrywały ciszę?

Będę miała kiedyś swój pomost, który w jednej chwili oddam przechodzącej nad brzegiem morza dziewczynie. Liczyć się będzie szum morza i łaska dawania bez obawy utraty. Czy mogłam dostać od Boga coś więcej niż umiejętność nazywania tego, co tylko jest szybką myślą między tuszowaniem rzęs a pierwszym mrugnięciem?

Nie ma absolutnie potrzeby myśleć o tym, co zdarzy się na końcu potoku linijek, które wyciągam z siebie raz na jakiś czas. Nieprzygotowana. Temat przychodzi sam. Czasem mam wrażenie jakby Ktoś potrzebował tylko moich palców, a nie moich planów czy mądrych wniosków z trudnych dni pełnych zmagań.

Mogę nawet posilić się filiżanką kawy napisanej, która ogrzewa moje dłonie zamknięte na złotych zdobieniach rantu. I podarować sobie wyjście do kuchni. Mogę w środku lata mieć zimę, choć brakuje nastroju. Albo nagle stać się matką i siedzieć na tym bujanym fotelu, głodząc brzuch wielki od szczęścia. Mogę zasnąć i śnić, a potem nie zauważyć, kiedy się obudzę i ryzykować, by osiągnąć wiele i nie żałować ani minuty.

Tak to jest, gdy Jesteś blisko. Niczego nie brakuje.

sobota, 24 lipca 2010

Życie, śmierć i życie

Uwielbiam sobotnie poranki. Zwłaszcza, gdy temperatura jest w okolicach dwudziestu, a nie trzydziestu stopni Celsjusza. Lubię patrzeć przez okno i myśleć o tym, co jeszcze mnie czeka. Wyobrażać sobie rzeczy niemożliwe. Jak Alicja z Krainy Czarów, jak dobra Biała Królowa. To tylko opowieść, wiem. Ale wszystko, co zostało stworzone przez człowieka ma w sobie ludzki pierwiastek.

Dawno już nie zatrzymywałam się nad swoim życiem dłużej. Może dlatego brak wpisów na blogu. Ale dzisiejszy dzień skłonił mnie do refleksji. Może to ta lekko sentymentalna pogoda. Może drzewo tuż za moim oknem. Ale widzę, że jest jak dawniej.

To, co ma przyjść ekscytuje. A dziś jestem bliżej tego niż kiedykolwiek wcześniej, pisząc o spełnianiu marzeń. Wiele razy zapominałam o tym, jaki jest mój cel. Zajęta codziennością i rzeczami z listy do zrobienia. I zawsze w pewnym momencie traciło to swój sens. Ale świadomość jasnego celu uskrzydlała momentalnie. Zmieniała frustrację w oczekiwanie pełne nadziei i podekscytowania, a ospałość w działanie. Wiem, po co tu jestem i czego pragnę. Czy bez odpowiedzi na te pytania można być szczęśliwym? Ale jak wiele osób je zna? I dlaczego nie?

Ostatnio zajmowałam się postacią Remusa ze znanej Kaszubom powieści Majkowskiego. Człowiek, który miał szczytny cel – ocalenie kaszubszczyzny. Cel prawie niemożliwy do osiągnięcia. A jednak zwykły prosty facet podjął się zadania. Nie wyszło. Bo Strach, bo Trud, bo Niewarto. Te trzy zjawy towarzyszyły mu cały czas i chyba często towarzyszą nam, gdy chcemy coś osiągnąć. Z tego wyłania się dosyć sensowna, moim zdaniem, recepta na udaną realizację zamierzeń. Po pierwsze: nie bój się! Że nie wyjdzie, że ktoś coś pomyśli, że nie dasz rady, że to nierealne. Po drugie: ciężko pracuj! Podejmuj wyzwania, jak trzeba nie dosypiaj przez jakiś czas, szukaj możliwości i wciskaj się w najmniejsze szczeliny, nawet, gdy początkowo ktoś cię tam nie chce. Ale pracuj, uczciwie pracuj. To szlachetne zajęcie. Po trzecie: warto! Odnalezienie swojego miejsca i spełnienie to naprawdę coś, czemu warto poświęcić czas i wysiłek. Bo dzięki temu wszystko inne w naszym życiu nabiera sensu.

Przed tym wszystkim jednak stawiam Boga. Bez niego próby i wysiłki niewiele przyniosą efektów. Poczynając od marzeń, które są od Niego, przez strach, z którym On pomaga mi wygrać i trud, w którym On daje wypoczynek aż po sens, który On pokazuje.

Tato, nie zawodzisz, choćby zawiódł cały świat.

Nie chcę zgodzić się z tym, że ludzie odchodzą. Ale odchodzą. I nigdy już nie porozmawiamy. A ostatnio widzieliśmy się cztery lata temu. I przyjechałam na jego pogrzeb, żeby zobaczyć jak wykończył dom i ogród, i sad. Żeby wysłuchać opowieści, które są już tylko wspomnieniem. Żeby usiąść w salonie i usłyszeć ciszę. Żeby zobaczyć, że mijają lata i wszystko przemija.

Nie chcę zgodzić się z tym, że ludzie odchodzą. Ale „show must go on”. Z kuchni doszedł do mnie głos: „Ale trzeba jakoś żyć. Chyba trzeba jakoś dalej żyć?” Pytanie, bo kto wie, co teraz robić?

Tylko perspektywa wieczności daje nadzieję. Tylko świadomość, że życie na ziemi nie jest celem samym w sobie daje nadzieję. Tylko zmiana postrzegania może przynieść zmianę myślenia. Zapłakany głos w słuchawce telefonu. Wiadomość. Jezus. Tylko tak wytrzymamy.

Stałam na podwórku i widziałam jak drzewa dalej stoją, jak pies szczeka, a kury dziobią. Widziałam drogę, którą dalej jeżdżą samochody i rzekę. Zobaczyłam siebie, małą dziewczynkę w tych samych miejscach, które widzę teraz i przypomniałam sobie tę naiwną świadomość, że wszystko będzie zawsze tak samo.

I dalej część z nas budzi się, a część już nie. A ci co się budzą, wstają do pracy, jadą na wakacje, kupują książki i gotują obiady. Ale to za mało. Za mało, żeby potem, gdy ktoś się nie obudzi, żyć dalej.

Pytam siebie czasem: po co w takim razie tu jestem? Jestem tu, żeby jak najwięcej ludzi usłyszało o śmierci Jezusa na krzyżu, uwierzyło i zostało zbawionych. Bo czasu jest mało. Dlatego, gdy ktoś umiera najtrudniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy wierzył i czy został zbawiony. I wiara, że tak właśnie jest. Bo to, co nas czeka po śmierci ciała, gdy wierzymy, jest najcudowniejszym, co mogliśmy dostać od Boga. Wiecznie z Nim. Bez bólu, łez, śmierci.

Tylko taka perspektywa pozwala mi wstać kolejnego dnia i podejmować wyzwania.

I coraz częściej zaciskam zęby, powstrzymuję łzy i mówię: takie jest życie. A w Bogu odnajduję pokój.

niedziela, 28 marca 2010

Wind of change

Absolutna cisza. No matter what I think.

Jak wiele wspólnego mają ze sobą nadzieje na przyszłość z ich urzeczywistnieniem? Temat żywy na przełomie.

Take me to the magic of the moment
On a glory night
Where the children of tomorrow dream away
in the wind of change

I feel the wind of change.

Absolutna cisza. Wielkie rzeczy się zdarzają. Wielkie rzeczy chcę oglądać.

Z naszego ślubu najmniej zapamiętamy siebie i to, że zostaliśmy mężem i żoną.” Bo jesteśmy szafarzami tego, co nam powierzono. Z naszego awansu w pracy najmniej zapamiętamy to, że awansowaliśmy, bo już nasze głowy będą zaprzątnięte obmyślaniem dróg przez drzwi, które Ktoś nam otworzył.

Czy potrafimy marzyć o szczęściu innych? Czy potrafimy rozpłakać się z radości, gdy ktoś czuje się spełniony?

Umrzeć dla siebie. Można. I choćby namiastka tego sprawia, że oddychamy naprawdę.

Wstaję tylko dlatego, żeby się uśmiechnął. Zapominam o ubraniu, o makijażu, zapominam wyjrzeć pzez okno, żeby sprawdzić jaka jest pogoda. Wstaję dlatego, ponieważ jestem tu na chwilę, a pracy dużo. Wstaję, bo mam do przekazania wiadomość od Ciebie.

Absolutna chwała Jezusowi!

The wind of change
Blows straight into the face of time
Like a stormwind that will ring the freedom bell
For peace of mind
Let your balalaika sing
What my guitar wants to say

Scorpions "Wind Of Change"

wtorek, 16 marca 2010

Moja Mozaika

Chcę wyjechać. Wyrwać się, zostawić za sobą wszystko i pojechać do kraju, którego języka nie znam. Do kraju, gdzie są skaliste wybrzeża i wieje silny wiatr. Gdzie wilgoć powietrza sprawia, że włosy zawsze są chłodne i mokre. Gdzie można samotnie spacerować po niekończących się kilometrach bezludnych plaż.

Poznać ludzi, z którymi nigdy wcześniej nie rozmawiałam, których nigdy nie widziałam. Usłyszeć historie nieprawdopodobne. Wieczorami, przy niegasnących do rana świecach, obserwować na ich twarzach wspomnienia. Być częścią ich opowieści. Znaleźć odpowiednie słowa na ich cierpienie i spełnione marzenia. Zakochać się w jednej chwili i nie zapomnieć jej już nigdy.

Znów tęsknię do miejsc, których nie znam, a które już teraz są częścią mnie. Moim domem.

A moje życie układa dobry Bóg w Mozaikę tak piękną, że nie umiem uwierzyć, że to ja...

W klatce środowiska, które dobrze znam. Gdzie nie ma już wyzwań, gdzie doskonalę się, lecz nie odkrywam podekscytowana nowych dziewiczych lądów. Ludzie, których kocham ponad wszystko. Jakby przyszedł czas, by ich zostawić i tęskniąc, pokochać na nowo.

"Cieszmy się słońcem i zapachem ziemi, wonią słonych mórz"*. Czeka na mnie czas odpowiedni i miejsce, gdzie zachwyci mnie dziewczynka o dużych szarych oczach. Rozbawi babie lato. Gdzie zasnę o świcie i obudzę się w parne południe. Zapiszę wreszcie strony białych kartek.

Za mały już mój świat na nasze marzenia.


*"Cieszmy się" New Life M., słowa Beata Mencel

piątek, 19 lutego 2010

Różowe trampki

Kupiłam sobie różowe trampki. Do pracy. Od czegoś trzeba zacząć jej poszukiwanie.

Trampki to tylko pretekst do określeń szerszych, głębszych i obfitszych. Jako kryterium poszukiwania owej mojej pracy wyznaczam swobodę myśli, przekonań i doboru strojów. Różowy trampek wydaje mi się przedmiotem uosabiającym złamanie kanonów obowiązujących. Garsonki, spodnie na kant, buciki na obcasie. Owszem, gdy ktoś lubi. Absolutnie nie, gdy ktoś lubi różowe trampki. Dalej... przypodobanie się poglądami, opiniami, komentarzami. Gdy ktoś lubuje się w kinie akcji ja pozostanę przy moich czeskich filmach, kinie lat wczesnych XX wieku i kiczowatych romansach, gdy mdlenie kobiet wyprzedza efektowny okrzyk, ręka przyłożona do czoła (łokieć odpowiednio wysoko) i łukowate wygięcie ciała, by uwydatnić sylwetkę idealną.

Oczywiście, któż patrzy na upodobania kinematograficzne. Homoseksualizm, aborcja, eutanazja. Pan Tusk, pan Kaczyński, Prezydent RP, może PSL, może nic, może PiS, może PO, może pan Sikorki albo i nie. Mieszanka wybuchowa. Ale ja nie zrezygnuję z moich różowych. Przy całym szacunku dla Twojej elegancji.

Konfrontacja z rzeczywistością. Słychać trzaski, odgłosy walki. W powietrzu fruwają różowe trampki. Cisza. Na scenę wychodzi Autorka. Bez butów. Siada po turecku. Poobijana, ale z zaciętym spojrzeniem przyciąga do siebie rozrzucone po scenie buty.

Kryterium szukania pracy. Pieniądze. Trzeba utrzymać rodzinę. Czy to smutne? Raczej mądre. Brzmi smutno. Tak, ale tylko z perspektywy ideałów, które nas nie nakarmią. I których wcale nie musimy porzucać, lecz może z każdą decyzją kłaść na szali za i przeciw. Można stać twardo za tym, w co się wierzy. Można głośno mówić, co jest według nas ważne. Można przy tym ubierać mniej agresywne obuwie. Niepopularnie, na rzecz drugiego człowieka, na rzecz budowania razem.

Autorka wstaje, przewiesza różowe trampki przez ramię. Odchodzi. Na bosaka.

niedziela, 7 lutego 2010

Inspired by T&D

Chcę pracować. Długo, nieznośnie długo. Bez przerwy, bez wytchnienia. Stawiać sobie nowe wyzwania i je realizować. Robić, robić, robić. Poznawać, czytać, pisać, zgłębiać. Dość już gnuśnego odpoczynku. Ale to nie najważniejsze. Bo pod przykrywką robienia jednak kryje się więcej. Co więcej? Więcej.

Czy można chcieć wziąć życie na serio? Nie romantycznie, jakby nic naprawdę nie istniało? Czy można nie chcieć żyć w ułudzie? Ułuda jest piękna. I myślałam zawsze, że gdyby tylko udało mi się w niej żyć, nie krzywdząc nikogo, wciąż pozostając odpowiedzialną... Mogę tak, bo ciągle „życie” mnie oszczędza. Ale, czy można nie chcieć słodkiej ułudy, gdy można sobie na nią pozwolić?

Chcę życia i jego ciężaru. Chcę podejmować decyzje trudne i brać na siebie ich skutki. Chcę widzieć świat jako zbiór skomplikowanych ludzkich historii. Chwil szczęścia i upadków człowieka. Po co? By zobaczyć, jak powstają. Jako herosi, wojownicy. Czy to nie kolejna ułuda?

Podjąć decyzję tak, że nawet, gdy przyniesie to wiele bólu i trudności, będę w stanie unieść się ponad to i zebrać konsekwencje. Do kieszeni swoich doświadczeń. Bo wiem, że tak jest dobrze.

Żadna perła nie rodzi się bez poświęcenia.

środa, 20 stycznia 2010

Wbrew prawom mojej fizyki

Tęsknię. Za tym miejscem, za blogowaniem, za nazywaniem rzeczy „na około” lub inaczej, co brzmi zbyt brzydko, by to przytoczyć, a co mój kolega w przypływie szczerości mi oznajmił. Tęknię za próbą ubrania w słowa uderzeń kropli o parapety myśli. I kiedy piszę, tęsknię jeszcze bardziej i odkrywam miejsca, które są we mnie jeszcze żywe, a o których myślałam, że już umarły.  

Kiedy nie piszę, rzeczy wciąż istnieją. A jednak są takie szare, takie nieuchwytne. Słowa odpowiednio połączone są jak zdjęcia, które zatrzymują chwile, by móc się nimi nacieszyć. Słowa to mój dom bezpieczny. Słowami tworzę przestrzeń świata, który jest tylko mój. I prócz Boga nikt nie ma prawa ich tknąć. Prócz Boga kochanego, który mnie przywrócił życiu i zamienił moje chmurne słowa w jasne myśli o spełnieniu.

Nieuchronnie zbliżam się do miejsca odpowiedzialności i realizacji tego, co ma dla mnie Bóg. Cudownie i niewyobrażalnie jednocześnie. Jakbym chodziła z zamkniętymi oczami po linie rozciągniętej tuż nad przepaścią. Lecz co z tego, skoro jest mój Bóg? I co to będzie po drugiej stronie? Ja? Tam? :)