Już wiele lat temu odkryłam przykrą dla mnie zasadę - nieustannie
się zmieniam. Ja, pewna, że to co mówię jest prawdą od początku do końca mojego
życia i jeszcze dłużej, musiałam przyznać, że wcale tak być nie musi.
Najboleśniej przekonałam się o tym szukając swoich gustów w
modzie. Gdy w liceum chodziłam w glanach, swetrach na zamek, rzemykami na rękach,
a szyję i nadgarstki miałam przyozdobione niezliczoną ilością koralików, byłam
święcie przekonana, że tak będzie zawsze. Że ani praca, ani przyjęte normy, ani
konwenanse świata dorosłych, do którego miałam niebawem wkroczyć, nie zmuszą
mnie do zmiany stylu, w którym czułam się najlepiej. No i nie zmusiły, bo sama
poczułam wewnętrzną potrzebę kupowania kolejnych torebek, stukania obcasami o
chodnik i posiadania sweterków typu kardigan we wszystkich możliwych kolorach.
Teraz już nie mówię, że będzie tak zawsze. Ostatnio chodzę nawet w intensywnych
różach. Boję się tylko momentu, w którym spodobają mi się białe kozaczki. No
ale jak się spodobają, to w sumie… już konfliktu wewnętrznego nie będzie.
Kolory. To druga trudna dla mnie sprawa. Jako dziecko zawsze
wybierałam żółty. Nie wiedzieć czemu, chyba podświadomie pragnąc niezmąconej
niczym radości życia. Był czas, że nie rozstawałam się z brązem, potem do łask
wszedł fiolet, który stopniowo ustępował głębokiemu różowi i kolorowi wrzosów,
po czym wgramolił się do mojej garderoby granatowy kolor i teraz dobrze czuje
się w towarzystwie jasnego brązu, przez pana Jacykowa zgrabnie nazywanego
kolorem toffi.
I tak samo z tym gotowaniem… „Ja nie gotuję, bo nie lubię” –
mówiłam pewnie i przygotowywałam posiłki tylko dla gości. Za każdym razem
wyszło coś sensownego, choć może nie było to obłędnie wyszukane. Teraz…
zdarzyło mi się po raz pierwszy upiec tartę z jabłkami i z tego prostego powodu
jestem obłędnie szczęśliwa. Odkrywam też uroki… prac domowych. Lubię, żeby było
czysto i pachniało praniem. Boże, co się dzieje z mózgiem kobiety, gdy osiąga
pewien wiek? Ta nasza wewnętrzna powinność, od której nie jesteśmy w stanie
uciec. O, przepraszam, niektóre są i zostają tzw. feministkami*, ale jak widać,
często i gęsto na dobre im to nie wychodzi. A zwłaszcza innym, którzy staną
tzw. feministkom na drodze, może na dobre nie wyjść. Także, ja się cieszę, że
mi radość sprawia to, że w kuchni czysto, że siadam z herbatką w fotelu i
jeszcze jak w domu unosi się zapach płynu do drewnianej podłogi.
A co poza tym, to jeszcze dla mnie tajemnica. Bo w sercu od
jakiegoś już czasu noszę maszynę do szycia i widzę już oczyma wyobraźni te
wszystkie spódnice, te cuda własnoręcznie uszyte. Ale choć z rozmiłowaniem
zmieniam jak rękawiczki kolory i wzory szalików, chust, kominów, których
posiadam dzięki mamie dziesiątki, to do dłubania między oczami z włóczki jeszcze
nie dojrzało moje kobiece serce.
* Pod pojęciem „tzw. feministki” kryje się dla mnie kobieta, której
egoizm urósł do takiego stopnia, że nie zauważyła momentu, kiedy w dążeniu do
egzekwowania swoich praw zaczęła odbierać prawa innym. Nie mylić z
feministkami, które walczą o dobre życie kobiet, nie odbierając jednocześnie
praw ani nienarodzonym jeszcze dzieciom, ani mężczyznom.