poniedziałek, 29 czerwca 2009

oswoić dom


w brunatnej chmurze, zdaje się burzowej
ukryła się melancholia dzisiejszego poranka
twoja sukienka patrzy na kwiaty podekscytowana
swoimi wielkimi pięknymi oczami haftów

szelest liści w ogródku na dole gra utwór
razem z wiatrem wiejącym zuchwale
głosy przebudzonych sąsiadów nastrajają
pierwsze dni myśli jeszcze niepoukładanych

w powietrzu letnim brzmi nutka pożegnania
ze starą kamienicą i urodzonymi tam myślami
z dźwiękiem ulicy przyzwyczajonej do twojego głosu
z mruczeniem wieczornym przyjaciółki fontanny  

a przecież chabry wcale nie przestały istnieć
pola układają się tak samo czule wokół dłoni
badających nowe miejsce wciąż niepewnie
tak jakby nie miało zdarzyć się zaplanowane

może to szaleństwo dopisane do twojego ciała
krzyczy ci do uszu, że się nagle zmienia czas
minuty wymieniają się z sekundami trwaniem
i niewidzialnych drzwi skrzypienie słyszysz

bywa taka pewność, która nie zawodzi sobą
pochodząca nie z ciebie, nie z ludzi, lecz z Boga
wdziera się do serca tylko z zaproszeniem
owocuje spokojem jak szczytów górskich cisza

może to jednak fatamorgana ułożona ze snów
może cykanie świerszczy przewróciło w głowie
nie, już niedługo ten dom będzie naszym domem
niech go tylko w ciszy o zapachu świtu oswoję

czwartek, 25 czerwca 2009

Zmienić perspektywę

          Kiedy staniesz na skrzyżowaniu Alei Zwycięstwa i Alei Gen. J. Hallera, na samym środku rozlanego asfaltu przeciętego torami i spojrzysz w niebo, zobaczysz nad sobą pajęczynę czarnych kabli. Przestrzeń, która dotąd być może wydawała Ci się nieograniczona, nagle skurczy się do rozmiarów wysokiego pokoju. Nagle zaczniesz czuć się taki mały, wpychany w ziemię, osaczony. Nagle znikną z głowy marzenia i plany. Przytłoczy cię huk samochodów, zakrzyczą cię wrzaski klaksonów oburzone twoją obecnością. Nagle staniesz się zbędny, niepotrzebnie obecny, bo zacząłeś robić coś wbrew. Poszedłeś wbrew ustalonym zasadom. Wybrałeś miejsce nieswoje.
          Czy nie jest tak, że idąc sam jeden naprzeciwko rzeki tłumu mijasz niezadowolone twarze? Zniecierpliwione, obojętnie patrzące jakbyś nie był ważny? Poirytowane pomruki wyznaczają rytm kroków. Tylko dlatego, że nie myślisz jak oni, trącają cię ramionami od niechcenia.
          Cytuję Marcelę: "Droga w lesie rozdzieliła się [niespokojnie co zrobić, co zrobić?!], a ja... [i co teraz?] ja poszłam tą mniej uczęszczaną [radość na twarzy nieukrywana] i to odmieniło wszystko [hurrraaaa!]".
          A jednak nie bójmy się iść wbrew. Jeśli mogę stracić wieczność przed tronem Boga, jeśli mogę na zawsze stracić bliskość Jego obecności, to nie interesuje mnie boląca opinia, krzywe spojrzenie, niezrozumienie. Bo czy jest coś bardziej cennego od Niego? Czy mogłabym sprzedać przyjaźń z Ojcem za kilka miłych słów i spokój? Nie umiałabym, nie mogłabym. Nie chcę.
 
          Czasami wracam do miejsc mojego dzieciństwa. Tam spędzona tylko jedna chwila podnosi do życia. Tam drzewa wciąż szumią tylko dla mnie, a drogi polne rysowane wspomnieniami wyznaczają nowe, dobre cele. Tam zawsze mogę wrócić, by odetchnąć od tego hałasu życia, z którego tak trudno wyłonić siebie i drugiego człowieka. Zmęczona zmaganiem z rzeczywistością zatrzymuję się, by moczyć stopy w chłodnym jeziorze i obserwować kaczki lądujące na wodzie. By wieczorem usiąść na pomoście i zaśpiewać piosenkę, której nikt z ludzi nie usłyszy. By zasnąć pogodzona ze sobą w chłodnej pościeli, tak jak dawniej.

          Kiedy staniesz na skrzyżowaniu Alei Zwycięstwa i Alei Gen. J. Hallera, na samym środku rozlanego asfaltu przeciętego torami i spojrzysz w niebo, zobaczysz nad sobą pajęczynę czarnych kabli. Ale nie wydadzą Ci się one tak przytłaczające jak wcześniej.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

pamiętam

to musiało być wtedy, pamiętam
zapach, który towarzyszył trawie
między mrugnięciem dwóch chwil
powiedziałeś tylko jedno słowo

"a tylko mgła wydobywała się z ziemi
i zwilżała całą powierzchnię gleby"

zasypiam między mrugnięciami lamp
spokojnych oczu spojrzeń dźwięk
uśpił nieotrzymanych listów żal
między nocą a dniem budzę się
niespokojna w zapachu ludzkich rąk
czeka mnie wilgoć lasu o świcie

gdzie jesteśmy my, stworzeni na obraz
podobni do Tego, który tylko powiedział
żebyśmy byli i zwyczajnie byliśmy

ile jeszcze trzeba ludzi podniesionych
odwołania wyroków wydanych i nieodwołalnych
ile cudów, które się zdarzają po cichu
pomimo tego, że o nich krzyczymy

gdzie jest nasza wiara
świecimy tak słabo skryci, zbyt nieśmiali
z prawdą wypisaną na czole

gdzie prowadzą drogi wydeptywane
przez nasze niewdzięczne stopy

tak mi przykro, że wschodzi słońce,
którego niektórzy nie widzą
mimo, że jest tak wielkie, tak gorące

to musiało być wtedy, pamiętam
tę ciszę, która nie kryła nic złego

środa, 10 czerwca 2009

Kobieta akwarelą

    Byłam na łące. Chmury sunęły szybko tuż nade mną, tuż nad przestrzenią zieleni leniwie rozłożonej na pagórkach. Zdaje mi się, że gdybym wtedy wyciągnęła rękę wysoko, stanęła na palcach, wytężyła siły... dotknęłabym nieba. Wiatr pochylał trawy swoimi ciężkimi podmuchami, przerzucał je to na jedną, to na drugą stronę. Dociskał do ziemi, by po chwili dać złudną chwilę wytchnienia. Pochylały się nieme i posłuszne ciszy bez nazwy, bez treści. Złej ciszy bierności. 
    Przechodził tamtędy pewien człowiek, którego twarz była twarzą świata i zakrzyknął jakby do mnie, jakby do nikogo: „Kobiety!...”. Trawa zadrżała niepewnie od usłyszanego dźwięku, chyba krawędziami styku zielnego ciała, niebieskiego nieba. Zamyśliłam się nad łąką, którą wciąż widziałam. Myślą dotykałam szeptu rozlanego nad czubkami trawy. Badałam uważnie. Po chwili dopiero dotarł do mnie krzyk tego człowieka. Krzyk pomieszanej pogardy z satysfakcją zwycięstwa. Spojrzałam za siebie, ale nikogo nie było. Ten o miliardach twarzy stał się niewidzialny, podstępnie nieobecny.
    Trawa szumiała razem z wiatrem. Tańczyła jak nie chciała, jak nie było jej miłe. A jednak tańczyła przekonana o konieczności podporządkowania się temu, który w garści trzymał sens i cel podmuchów. Skąd się w niej wzięło usilne dążenie do prawa słabości? Mimo tego udawała silną. Zderzenie z rzeczywistością każdego poranka kończyło się łzami rosy. Jeszcze trochę wytrzymać, a zmieni się wszystko. Bliżej nieokreślone wszystko bliżej nieokreślonym sposobem.
    Pierwsza kropla deszczu spadła na moje ramię, rozgrzane latem, uśpione słońcem. Szok termiczny dziewięciu milimetrów kwadratowych skóry przywrócił mi trzeźwość. Podniosłam oczy i spojrzałam w niebo, w las kropel, które spadały od Ojca w odpowiedzi na modlitwy sprawiedliwych. Niebieski deszcz. Moje ciało nagle i bez ostrzeżenia upadło na twardy grunt. Jednak zupełnie bez znaczenia okazał się ból rzeczywistości.
    Deszcz padał na mnie i na trawę. Czułam jak krople wsiąkają w moją skórę spragnioną, stęsknioną nieba, Jego obecności. Sukienka przylepiona do mnie deszczem, kształtem przypominała coś nowego, czego jeszcze nigdy nie widziałam. Ziemia i trawa piły zachłannie wodę, którą dostały w prezencie. Szum deszczu przegonił wiatr, zagłuszył jęki trawy, przyniósł ukojenie. Ziemia z wdzięczności zaczęła pachnieć. W powietrzu, tuż nad moim nieprzytomnym jeszcze spojrzeniem i ciężko pochylonymi trawami, unosił się zapach wolności.
    Słońce musnęło mnie swoim ciepłym ramieniem, zatańczyło na skórze niby baletnica. Ocknęłam się. Leżałam przez chwilę bez ruchu, szczęśliwa. Wśród słabej trawy, powstającej do życia po zaczerpnięciu deszczu i słońca, rodziła się we mnie na nowo. Nadzieja nieśmiało zachęcała mnie do uśmiechu. W moich włosach znalazła jakieś resztki wiary, które pozostały po trudnych, niechcianych czasach. Obie porwały mnie do tańca. Szybko wstałam by...
    Miałam przed sobą łąkę obsypaną kwiatami. Na moich oczach wygrzebywały się odważnie z ziemi, by po chwili wzbić się wysoko i zachwycić swoim pięknem. Nie mogłam uwierzyć, ale to działo się naprawdę!
    Kobiety, które widziałam jeszcze przed chwilą – trawy ugięte pod ciężarem codzienności, teraz były silne, piękne, zachwycające! Lśniły, a jednocześnie dobra cisza, która je otaczała, przynosiła błogi oddech codzienności. A ja?... Do tej pory jak one słaba. Suchy wiatr wysuszał skórę, czynił ją bladą, płytko oddychała, brakowało jej przestrzeni. Teraz z nimi... rozkwitłam?

     Zostawiłam w tamtym miejscu torebkę z milionem nieprzydatnych drobiazgów i wyruszyłam w podróż swojego życia. Sukienka wyschła szybko. Stopy pozbawione butów cieszyły się wilgotną obecnością ziemi. Pomiędzy muśnięciami i zapachem kwiatów zniknęłam na tle błękitnego nieba.
    Na tej łące byłam trawą.
    Na tej łące jestem makiem.