Nad wielkim kubkiem zielonej herbaty spisuję raz jeszcze to wszystko, co przez ostatnie dni opowiadałam na lewo i prawo, odpowiadając na nieustanne pytania: „Jak było?”.
Po pierwsze, i wszystko inne dzięki temu jestem w stanie wybaczyć, Rzym zachwycił mnie okiennicami. Cóż za rozkosz mieć okiennice – drewniane, brązowe lub ciemnoniebieskie. A tam wszyscy mają. Do okiennic dodajmy bujną pięknie roślinność, wszechobecną. Tam chyba w krwi płynie miłość do roślin. Bo to jednak zajmować się nimi trzeba, więc w Polsce nie każdy posiada kwiatki, kwiatuszki, a jak posiada, w domu najczęściej, to nie na balkonach. Być może wynika to z tych krótkich trzech miesięcy, kiedy na balkonowe rośliny pozwolić sobie możemy. Natomiast Włosi... każdy balkon ocieka zielenią. Podwórka zarośnięte. Płoty przed domami zarośnięte. Niesamowite.
Po drugie, co jest bardzo nieprzyjemne, Rzym jest strasznie zaśmiecony. W każdym możliwym kącie hałdy śmieci przeróżnych. Gdańsk po powrocie wydał mi się idealny, czyściutki, poukładany. W Rzymie jest chaos. Samochody zaparkowane wszędzie – na chodnikach, skrzyżowaniach, w dwóch rzędach. Czerwone światło i zielone mogłoby właściwie nie istnieć, bo i po co, skoro nikt na nie nie zwraca uwagi?... A jednak jest coś, co przyciąga w Rzymie.
Zatrzymany czas.
Niezmiennie te same place, fontanny sprzed setek, setek lat. Panteon co wyrasta niespodziewanie pośród krętych, brukowanych uliczek. Ma się wrażenie jakby był egzotycznym okazem pośród zmian zachodzących przez te wszystkie lata. Hiszpańskie Schody z bawiącymi się na nich włoskimi dziećmi. Zamyślone spojrzenia utkwione w przelewających się strumieniach wody na Piazza Navona. Koloseum ze swoim misternym i przemyślanym wykonaniem. Tą samą drogą dawno, dawno temu szli chrześcijanie na śmierć... Forum Romanum w gruzach myśli.
Wieczór spędzony na uroczym spacerze cudownie oświetlonymi wąskimi uliczkami. Schody wszechobecne, czarujące chwilą. Restauracje z wystawionymi stołami i krzesłami tętnią życiem. Godzina 20 i później – czas, kiedy widać, że Włosi żyją. Nie to co siesta, kiedy miasto zamiera.
W Rzymie jest leniwie. Z hotelowego pokoju rozciąga się widok drobnych, najwyżej kilkupiętrowych domków. Na horyzoncie nieśmiało zarysowane szczyty gór. Czerwieniący się zachód słońca. Chyba zawstydzony tymi śmieciami. Szept wody. Cisza snu.