środa, 30 września 2009

Jednak uroczy ten Rzym

Nad wielkim kubkiem zielonej herbaty spisuję raz jeszcze to wszystko, co przez ostatnie dni opowiadałam na lewo i prawo, odpowiadając na nieustanne pytania: „Jak było?”.

Po pierwsze, i wszystko inne dzięki temu jestem w stanie wybaczyć, Rzym zachwycił mnie okiennicami. Cóż za rozkosz mieć okiennice – drewniane, brązowe lub ciemnoniebieskie. A tam wszyscy mają. Do okiennic dodajmy bujną pięknie roślinność, wszechobecną. Tam chyba w krwi płynie miłość do roślin. Bo to jednak zajmować się nimi trzeba, więc w Polsce nie każdy posiada kwiatki, kwiatuszki, a jak posiada, w domu najczęściej, to nie na balkonach. Być może wynika to z tych krótkich trzech miesięcy, kiedy na balkonowe rośliny pozwolić sobie możemy. Natomiast Włosi... każdy balkon ocieka zielenią. Podwórka zarośnięte. Płoty przed domami zarośnięte. Niesamowite.


Po drugie, co jest bardzo nieprzyjemne, Rzym jest strasznie zaśmiecony. W każdym możliwym kącie hałdy śmieci przeróżnych. Gdańsk po powrocie wydał mi się idealny, czyściutki, poukładany. W Rzymie jest chaos. Samochody zaparkowane wszędzie – na chodnikach, skrzyżowaniach, w dwóch rzędach. Czerwone światło i zielone mogłoby właściwie nie istnieć, bo i po co, skoro nikt na nie nie zwraca uwagi?... A jednak jest coś, co przyciąga w Rzymie.

Zatrzymany czas.

Niezmiennie te same place, fontanny sprzed setek, setek lat. Panteon co wyrasta niespodziewanie pośród krętych, brukowanych uliczek. Ma się wrażenie jakby był egzotycznym okazem pośród zmian zachodzących przez te wszystkie lata. Hiszpańskie Schody z bawiącymi się na nich włoskimi dziećmi. Zamyślone spojrzenia utkwione w przelewających się strumieniach wody na Piazza Navona. Koloseum ze swoim misternym i przemyślanym wykonaniem. Tą samą drogą dawno, dawno temu szli chrześcijanie na śmierć... Forum Romanum w gruzach myśli.

Wieczór spędzony na uroczym spacerze cudownie oświetlonymi wąskimi uliczkami. Schody wszechobecne, czarujące chwilą. Restauracje z wystawionymi stołami i krzesłami tętnią życiem. Godzina 20 i później – czas, kiedy widać, że Włosi żyją. Nie to co siesta, kiedy miasto zamiera.

W Rzymie jest leniwie. Z hotelowego pokoju rozciąga się widok drobnych, najwyżej kilkupiętrowych domków. Na horyzoncie nieśmiało zarysowane szczyty gór. Czerwieniący się zachód słońca. Chyba zawstydzony tymi śmieciami. Szept wody. Cisza snu.

To, co zdołałam zatrzymać dla siebie.

poniedziałek, 7 września 2009

Lokomotywa, 6 września 2009

 Choć jeszcze jest lato, pierwsze podmuchy chłodnego przyjemnie wiatru przesuwają opadłe liście, można powiedzieć, z kąta w kąt. Spod czarnej bardzo starej bramy zamiatane są w zagłębienia brukowanych ulic Starego Miasta. Leżą w parkach, pod ławkami, na których przysiadają zaaferowani swoimi sprawami zabiegani ludzie. Liście wsłuchują się w ich tajemne rozmowy, odkrywanie dusz. Zwykli i jak najbardziej niezwykli snują szeptem rozważania o swoim małym życiu i wielkości świata. Liście suną dalej, nucąc jesienną piosenkę o nowym, jakimś zupełnie nowym początku. 
 Wrzosy są hitem każdej kwiaciarni, każdej kawiarni. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jesień przynosi ze sobą fiolet i róż – dostojne, wyraźne, a jednocześnie bliskie i ciepłe. Nawet myśli mam bardziej fioletowe niż zwykle. I któż to znowu wymyślił, że róż jest brzydki, lalkowy, a do niego pasują tylko białe kozaczki?! Otóż róż ma swoją głębie, nasycenie. Jest jednocześnie frywolny i pełen umiaru, jeśli trzeba. Taktowność różu jest dla mnie sprawą oczywistą. 
 A wracając do przerwanego wątku, nie ma drugiej takiej pory roku jak jesień. Z miłości do jesieni jestem w stanie wytrzymać nawet długą smutną zimę. Mroźną, szarą, z ciemnością i chłodem o poranku, który zimą właśnie rozbiega się ze świtem. Jesień przynosi mi zawsze wiele ciężkiej, wyczerpującej pracy (od tego roku przez cały rok będzie jej tak samo dużo :)), a jednak spacer wśród tych (de facto martwych liści) jest rekompensatą wszystkich niedospanych nocy, wszystkich stresów. Trudno jest opisać fenomen jesieni – z jednej strony coś zasypia bezpowrotnie, z drugiej musi, aby mogło urodzić się nowe. 
 „Lokomotywa”, podobnie jak jesień (a może zwłaszcza jesienią) jest miejscem odpoczynku. Pociągi mają w sobie tego ducha refleksji nad minionym i nad przyszłym czasem. Jedziesz, a jednak zatrzymujesz się, aby pomyśleć, złapać oddech. Moja „Lokomotywa” to absurdalnie mój przystanek. Ile ja bym dała żeby zatrzymać wczorajszą chwilę samotności. Niedzielne popołudnie, kiedy byłam tylko ja ze swoimi myślami i Bóg blisko, tak blisko. Kiedy wszyscy ludzie byli bardzo odlegli, ale to przecież potrzebne czasami. Nie było mi smutno. 
 Pomyślałam o miłości do drugiego człowieka, o tym jak trudno kochać nieprzyjaciół, uniżać się przed innym, zawsze tę drugą osobę uważać za wyższą od siebie, oddawać potrzebującemu, poświęcać swój czas, pieniądze, komfort życia dla drugiej osoby. Nie upierać się przy swoim nawet, jeśli mam rację. Jezus był Bogiem i nie upierał się przy tym, aby traktowano go jak Boga, ale uniżył się i służył człowiekowi. Wiecie po czym poznaję naprawdę wielkich ludzi? Po tym, że nie wyczuwam, że są wielcy, nie zaznaczają zasięgu swojego wpływu, pozycji, stanowiska, ale potrafią być przy mnie, słuchać, mówić. Są. Są przede wszystkim. Pomyślałam więc o tym, jak dobrze, że to Bóg jest źródłem miłości. 
 Tam, w tej „Lokomotywie” pojawiło się małżeństwo z małą córeczką. Ja zajmowałam stolik dla czterech osób, a dla nich było miejsce tylko przy stoliku dwuosobowym. Powiedziałam, że się przesiądę, bo im będzie wygodniej. Uśmiechnęli się, podziękowali. Niedługo potem do „Lokomotywy” weszła młoda dziewczyna, chyba z mamą. Kiedy jadłam, ona zapytała mnie co jem, bo wygląda bardzo apetycznie. Ja z uśmiechem odpowiedziałam i pochwaliłam naleśnika z mielonym mięsem, żółtym serem i szpinakiem (polecam!). I wiecie co?... Było bardzo miło. 
 Ta jesień będzie jednak inna. Bo wśród bajecznych liści wyłaniają się cudowni ludzie, dla których zdecydowanie warto nie spać tych ośmiu wymarzonych godzin. Brakuje mi bardzo bliskości obcych twarzy, które w przeciągu jednego uśmiechu stają się miłe i kochane. Jest tylko jedna skuteczna na to rada – my najpierw musimy tacy być dla innych. A potem, co posialiśmy, to i żąć będziemy. :) 

PS. Jakimś nieznanym mi sposobem karteczka „Informacji nie udzielamy” zniknęła z kiosku! Czyżby odpowiedzialny za karteczkę pan lub odpowiedzialna pani byli czytelnikami mojego bloga? :)