sobota, 29 października 2011

Drobne uroki codzienności

Już wiele lat temu odkryłam przykrą dla mnie zasadę - nieustannie się zmieniam. Ja, pewna, że to co mówię jest prawdą od początku do końca mojego życia i jeszcze dłużej, musiałam przyznać, że wcale tak być nie musi.

Najboleśniej przekonałam się o tym szukając swoich gustów w modzie. Gdy w liceum chodziłam w glanach, swetrach na zamek, rzemykami na rękach, a szyję i nadgarstki miałam przyozdobione niezliczoną ilością koralików, byłam święcie przekonana, że tak będzie zawsze. Że ani praca, ani przyjęte normy, ani konwenanse świata dorosłych, do którego miałam niebawem wkroczyć, nie zmuszą mnie do zmiany stylu, w którym czułam się najlepiej. No i nie zmusiły, bo sama poczułam wewnętrzną potrzebę kupowania kolejnych torebek, stukania obcasami o chodnik i posiadania sweterków typu kardigan we wszystkich możliwych kolorach. Teraz już nie mówię, że będzie tak zawsze. Ostatnio chodzę nawet w intensywnych różach. Boję się tylko momentu, w którym spodobają mi się białe kozaczki. No ale jak się spodobają, to w sumie… już konfliktu wewnętrznego nie będzie.

Kolory. To druga trudna dla mnie sprawa. Jako dziecko zawsze wybierałam żółty. Nie wiedzieć czemu, chyba podświadomie pragnąc niezmąconej niczym radości życia. Był czas, że nie rozstawałam się z brązem, potem do łask wszedł fiolet, który stopniowo ustępował głębokiemu różowi i kolorowi wrzosów, po czym wgramolił się do mojej garderoby granatowy kolor i teraz dobrze czuje się w towarzystwie jasnego brązu, przez pana Jacykowa zgrabnie nazywanego kolorem toffi.

I tak samo z tym gotowaniem… „Ja nie gotuję, bo nie lubię” – mówiłam pewnie i przygotowywałam posiłki tylko dla gości. Za każdym razem wyszło coś sensownego, choć może nie było to obłędnie wyszukane. Teraz… zdarzyło mi się po raz pierwszy upiec tartę z jabłkami i z tego prostego powodu jestem obłędnie szczęśliwa. Odkrywam też uroki… prac domowych. Lubię, żeby było czysto i pachniało praniem. Boże, co się dzieje z mózgiem kobiety, gdy osiąga pewien wiek? Ta nasza wewnętrzna powinność, od której nie jesteśmy w stanie uciec. O, przepraszam, niektóre są i zostają tzw. feministkami*, ale jak widać, często i gęsto na dobre im to nie wychodzi. A zwłaszcza innym, którzy staną tzw. feministkom na drodze, może na dobre nie wyjść. Także, ja się cieszę, że mi radość sprawia to, że w kuchni czysto, że siadam z herbatką w fotelu i jeszcze jak w domu unosi się zapach płynu do drewnianej podłogi.

A co poza tym, to jeszcze dla mnie tajemnica. Bo w sercu od jakiegoś już czasu noszę maszynę do szycia i widzę już oczyma wyobraźni te wszystkie spódnice, te cuda własnoręcznie uszyte. Ale choć z rozmiłowaniem zmieniam jak rękawiczki kolory i wzory szalików, chust, kominów, których posiadam dzięki mamie dziesiątki, to do dłubania między oczami z włóczki jeszcze nie dojrzało moje kobiece serce.

* Pod pojęciem „tzw. feministki” kryje się dla mnie kobieta, której egoizm urósł do takiego stopnia, że nie zauważyła momentu, kiedy w dążeniu do egzekwowania swoich praw zaczęła odbierać prawa innym. Nie mylić z feministkami, które walczą o dobre życie kobiet, nie odbierając jednocześnie praw ani nienarodzonym jeszcze dzieciom, ani mężczyznom.

poniedziałek, 17 października 2011

Zgubiona dziewczyna

Choć ja milczę, Ty w tym milczeniu jesteś.
Choć ja spuszczam oczy, Ty patrzysz mi w głąb serca.
Choć ja rozkładam ręce, Ty chwytasz je w mojej bezradności.


Na nic więcej mnie nie stać.
Ciągle patrzę pod nogi.
Bez przyszłości, zgubiona dziewczyna.


Choć... już tęsknię.
Czasami.

środa, 5 października 2011

Na odwrocie pocztówki


Dzisiaj znów to odczułam. Jakbym była bohaterką powieści. Pożółkłe i pobrązowiałe liście snuły się poboczem drogi, gdy jechałam autobusem, wpatrzona w drzewa, wpatrzona w te liście. Tak jakby ktoś właśnie o tym czytał. Że ona jechała. Ja byłam tą "nią".

Takie momenty jeszcze w podstawówce pozwalały mi przetrwać najtrudniejsze chwile. Gdy obowiązki były nie do zniesienia, uciekałam w świat, który nie istniał. Nie po to, by uciec również od odpowiedzialności. Lecz by zmniejszyć choć trochę ciężar życia. Pamiętam, jak przed klasówkami nuciłam piosenkę AMJ o Joszku Brodzie. Moment, i już mnie nie było wśród uczniów. Byłam wolna.

Dzisiaj to samo odczucie powróciło, choć nie jest już w stanie zagłuszyć bólu. Może co najwyżej dać sekundę oddechu. Od zachwytu nad kolorem liści do momentu świadomości, kim jestem i gdzie jestem, zdarza się chwila wytchnienia. Czy to sekunda, czy to jej ułamek, jestem za ten czas wdzięczna.

Ja - bohaterka powieści. To daje złudną nadzieję, że jeszcze się obudzę - bazgram na kolanie, na odwrocie pocztówki. Bez adresata.

wtorek, 4 października 2011

oswajam dom

przyzwyczajam podłogę do kształtu moich stóp
i klamki uczę rozpoznawać swoją dłoń
łóżko nieprzekonane do mnie odplaca bólem pleców
zmywarce topi się kabel z rozpaczy
że już nie ty, że tylko ja

najtrudniej mi przekonać kwiaty
które rosły najlepiej gdy ty o nie dbałeś
dziś ledwo dyszą, opadają im liście
mi ręce
mi serce

sąsiedzi patrzą i im nie pasuje
twoja nieobecność
nasz niebyt
do mnie samej się przyzwyczają

wszystko w twoim domu znało ciebie tak dobrze
słońce lubiło zastawać cię zaczytanego
wymyślałeś w fotelu same mądre rzeczy

dziś twój dom uczy się mnie
oswaja
zbyt późno
tak szkoda, że to nie zdarzyło się równolegle
między nami

przybijam do ściany obrazki których nie zobaczysz
nie wieszam zdjęcia z naszego ślubu

spodobałby ci się nasz dom
który już ani twój, ani mój

a miało być inaczej